Dopiero co na blogu wydało się, że –
całkiem słusznie zresztą – pogardzam niezwykle przereklamowaną
kuchnią włoską. Owszem, zdarzają się jaśniejsze momenty
(lampredotto), ale en masse cała ta kuchnia śródziemnomorska jest
słaba. Gdzie jej tam do naszej.
 |
Florenckie flaczki - jeden z nielicznych jaśniejszych punktów włoskiej kuchni
|
Weźmy takie kluski i makarony
(różnica jest taka, że makaron je się wzdłuż, a kluski w
poprzek) – niby tyle rodzajów w Italii, a leniwe czy żelazne biją
je na głowę. Ravioli zaś przy naszych pierogach to małe miki.
Ciekawe, czy te włoskie też pochodzą z Azji, przywiezione tu przez
kupców Jedwabnego Szlaku (bo nasze to wiadomo, bezpośrednio z Chin
przytargali Mongołowie), czy jednak to miejscowa inwencja, by
wreszcie skończyć z polentą (u nas zwaną dużo bardziej
romantycznie
mamałygą)? Albo gnocchi udające kopytka? Żart to jakiś.
 |
Mamałyga z bardziej apetycznymi dodatkami
|
Ale to nieistotne w sumie. Inną
sztandarową i rozreklamowaną włoską potrawą jest pizza. Wszyscy
doskonale wiemy, że takie placki z pszenicznej mąki, trochę w
stylu macy (kto nie jadł pieczonej na blasze macy powstałej w
czasie produkcji domowego makaronu ten nie miał dzieciństwa),
podstawowa potrawa w Śródziemnomorzu od
czasu rewolucji
neolitycznej i udomowienia pszenicy. Jedzono to maczane w oliwie, a
zapijano winem (i mamy kulinarną triadę na jakiej powstała cywilizacja grecka). W XIX wieku, w czasie powstawania zjednoczonych
Włoch sabaudzka królowa Małgorzata przyjechała do Neapolu, a
miejscowy piekarz, chcąc uczcić władczynię na pszeniczny
wypiekany placek położył pomidory, bazylię i gumiasty ser z
bawolego mleka zwany mozzarellą – barwy odpowiadające nowej
włoskiej fladze. Potrawę nazwano – od imienia królowej –
margheritą (czyli po naszemu perłą). Nie będę ukrywał, że dla
ludzi dorastających w
okupowanej przez
komunistów Polsce ta
historia była bajką o żelaznym wilku – pizzę, już w wersji
amerykańskiej, na miękkim, kapiącym niczym na obrazach
Dalego
cieście, znaliśmy tylko z kreskówek o przygodach Wojowniczych
Żółwi Ninja. I za nic nie wiedzieliśmy jak takie coś
smakuje.
Dodajmy do tego, że pizzerii było wtedy w kraju może
kilka (żadnej nie miałem w zasięgu). A jeśli ktoś piekł już
placka w domu to – to rzeczywiście był to placek. Grube drożdżowe
ciasto z narzucanymi kawałkami wędlin i warzyw, pokryte losowo
wybranym serem. Z włoską pizzą poza nazwą nie miało to wiele
wspólnego, i po tak zwanym przełomie, kiedy w kraju zachłysnęliśmy
się Zachodem ta polska pizza praktycznie – poza domowymi
pieleszami – zniknęła. Do czasów paniki koronawirusowej w Łodzi
istniał jeden lokal ją serwujący, ale zdaje się nie przetrwał.
Polaków zafascynowała głównie pizza w stylu amerykańskim – z
jednym istotnym wkładem w historię tej potrawy (i nie, nie chodzi o
ananasa, o którym za chwilę): sosem. Nigdzie, w całym szerokim
Świecie takiego dodatku nie spotkałem (a jadłem placki na kilku
kontynentach – w pizzerii w kanionie Cotahuasi udało się nawet
spotkać w lokalu pizzę mrożoną na takich podkładach, jakie i u
nas można kupić; coś ohydnego). Ba, nawet w Polsce nie wszędzie
można to cudo dostać. Pamiętam, gdy kilkanaście lat temu
towarzyszyłem blues-rockowemu zespołowi Amnezja w wyprawie w
północno-zachodnie rejony naszego kraju. Wtedy w Szczecinie nie
słyszeli o sosach do pizzy, a w Międzyrzeczu (tym od Pięciu Braci Męczenników) zaproponowali zwykły keczup. |
Międzyrzecki zamek
|
W pizzeriach – bo i takie już u nas
się pojawiły – serwujących pizzę w stylu włoskim dalej sosów
nie dają. Kulinarni barbarzyńcy. Swoją drogą taka prawdziwie
włoska pizza niewiele różni się od naszej zapiekanki. |
Zapiekanka |
Pozostaje
jeszcze kwestia składników dodawanych do pizzy. Wiadomo, że
oryginalnie im mniej, tym lepiej, ale przecież to tak nie po polsku
(jak przy kebabie już pisałem) – i u nas kładzie się na placek
dosłownie wszystko. W tym i osławiony ananas.  |
Ananas |
I nie, nie jest
to polski wynalazek. Pizzę z ananasem jadłem chociażby w Katalonii
– w Barcelonie konkretnie. Ale ów tropikalny owoc (dla dobra
narracji przyjmijmy, że to rzeczywiście biologiczny owoc) wspaniale
wpisuje się w tradycję polskiej kuchni. Owoce i mięso –
połączenie wręcz genialne. Śliwki, gruszki, jabłka, morele,
żurawina, borówki, wiśnie, brzoskwinie... Jakiego one dają kopa
naszym potrawom. Znam co prawda ludzi, którzy na takie połączenie
się wzdrygają, mówią o bezeceństwach, ale kaczkę w pomarańczach
to by zjedli. Ananasowi na pizzy, polanej morzem sosów, mówię
stanowcze, staropolskie: a jak. |
Polski owoc in spe (technicznie szupinka, bo to kwiat jabłoni)
|
Inny jeszcze, zdało by się
typowo polski kuchenny dodatek, spotkałem na pizzy na południu
Włoch. Na Sycylii mianowicie. W starożytnych Syrakuzach, na wyspie
Ortygii, która to była domem wielkiego Archimedesa. Koło źródła
Aretuzy. O innych cudownościach miasta można by się rozwodzić
jeszcze długo – ale chodzi tu o pizzę z ziemniakami. Z mielonką
i ziemniakami. Bardziej po polsku się nie da.
 |
Włoska pizza z ziemniakami
|
Szkoda, że nie
dawali sosu. Ale nie można mieć wszystkiego. |
Syrakuzy - gdzie nie znają sosu do pizzy
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz